o-zamartwianiu

O zamartwianiu – rozmowa z Asią Gieldarską

favicon
Dom Rozwoju
6 maja 2019

Twoje warsztaty o zamartwianiu się w Domu Rozwoju cieszą się dużą popularnością. Skąd pomysł na ten temat?

 

– Pomysł wziął się z pracy z pacjentami. W gabinecie spotykam osoby, które dużo się martwią i jednocześnie odnoszą wrażenie, że są w tym osamotnione. Uważają, że problem ten dotyka tylko ich, że inni ludzie „tak nie mają”. Mając świadomość jak wielu osób dotyczy ten temat pomyślałam, że warto byłoby, żeby takie osoby się spotkały i przekonały się, że nie są same. I tak powstał pomysł warsztatu dla osób, które martwią się tym, że się martwią. Miałam chyba dobrą intuicję, bo słuchając opinii uczestników po warsztacie, często jako najcenniejszą rzecz jaką wynoszą ze spotkania, wymieniają właśnie możliwość poznania osób, które także się martwią. Doświadczenie na własnej skórze tego, że nie są sami i że inni mają podobnie. Doświadczenie wsparcie i zrozumienia a także wspólnego szukania rozwiązań. To właśnie siła pracy w grupie. Jeśli ja mówię komuś w gabinecie: „Słuchaj wielu ludzi ma podobnie. Można coś z tym zrobić”, to zawsze mówię to jako psychoterapeuta. A klient może sobie pomyśleć, że ja tak muszę mówić, bo jestem ekspertem. To samo zdanie będzie zupełnie inaczej odbierane, gdy wypowie je uczestnik warsztatu a inaczej, gdy powie je prowadząca.

 

 

Dlaczego w ogóle się martwimy?

 

– To dobre pytanie. Wielu ludzi martwi się, ponieważ uważa, że w ten sposób uda im się przewidzieć czyhające zagrożenia i w porę im zapobiec. Ludzie obawiają się, że jeśli przestaną, natychmiast stanie się coś złego i że przegapią szansę na zapobiegnięcie katastrofie. Oczywiście samo zastanawianie się nad przyszłością i przewidywanie konsekwencji naszych wyborów nie ma w sobie nic złego. Problem powstaje, gdy martwienie się zamienia się w zamartwianie a czynności ta zaczyna nam zabierać bardzo dużo czasu i pochłaniać wiele energię. Nie jesteśmy tu i teraz, nie potrafimy cieszyć się chwilą obecną, tylko snujemy czarne scenariusze. Czasem martwimy się o coś, czego pojawienie się jest bardzo mało prawdopodobne. Niekiedy ludzie wręcz zaczynają martwić się tym, że się martwią. Pamiętam uczestnika jednego z warsztatów, który na pytanie, czy jest coś o co się teraz martwi, odpowiedział, że już martwi się o to, co czeka go w pracy w poniedziałek. A był wówczas sobotni poranek. Gdy grupa dopytała tego pana o szczegóły, okazało się, że nie było tak, że ten pan coś „zawalił”, że miał jakiś konkretny powód do martwienia się. Przeciwnie, z tego co usłyszeliśmy był naprawdę dobrym pracownikiem, ale martwił się „na zapas”, że być może coś zrobił źle i że „się wyda”. W ten sposób, martwiąc się o to, co potencjalnie może się zdarzyć, mamy cały weekend z głowy. A nawet jeśli wymyślimy już rozwiązanie, to zawsze można zadać sobie pytanie „A co, jeśli…” i w miejsce trzech kropek podać dowolną ewentualność (np. A co jeśli to rozwiązanie zawiedzie? itp.). Cały proces martwienia się rusza od nowa. Właśnie na tym polega pułapka zamartwiania się.

 

 

No właśnie. Jak odróżnić martwienie się od zamartwiania?

 

– Podczas warsztatów odróżniamy produktywne i bezproduktywne martwienie się. Dobrym kryterium może być zastanowienie się, czy możemy realnie coś zrobić z problemem, o który się martwimy. Czy mamy jakiś wpływ na sytuację? Pomóc może zadanie sobie pytania: „Czy mogę coś z tym zrobić?”. Jeśli tak, robię to teraz lub planować kiedy mogę to zrobić. Planuję, zapisuję w kalendarzu i przestaję się martwić.

 

Na przykład zauważam u siebie na skórze jakieś podejrzane znamię. To z pewnością coś, co warto sprawdzić, ale nie ma co się tą zmianą zamartwiać na zapas. Co mogę wówczas zrobić? Mogę zbadać to znamię u dermatologa. Wówczas dzwonię do lekarza, umawiam się na wizytę, zapisuję ją w kalendarzu i przestaję się tym znamieniem martwić.

 

Natomiast jeśli mam w zwyczaju martwienie się o coś, na co ostatecznie wpływu nie mam np. martwię się o to, czy nowopoznana osoba mnie polubi. Oczywiście na spotkaniu mogę starać się być towarzyska, otwarta i serdeczna. Natomiast nigdy do końca nie mam wpływu na to, jak zostanę odebrana przez drugą stronę. Dlatego ostatecznie martwieni się o to, czy ktoś mnie polubi nie ma sensu. Często zdarza się wręcz odwrotnie, im bardziej się martwię, tym moje zachowanie może stać się nienaturalne i zwracające uwagę. A skupiając się na tym, jak odbierają mnie inni, mogę zacząć bardzie skupiać się na sygnałach odrzucenie. A wtedy na pewno takie sygnały znajdę.

 

Jeśli zamartwiałabym się na przykład o to, czy ten artykuł na pewno spodoba się każdemu, kto go przeczyta, wówczas pisanie przestałoby mi sprawiać radość. Z kolei gdybym w ogóle nie przejmowała się tym, jak zostanie odebrane to co mówię, mogłabym na przykład pisać niezrozumiale albo wygłaszać jakieś bzdury i w ogóle nie przykładać wagi do tego, co i jak chcę przekazać. Chodzi więc o zachowanie pewnej równowagi. Martwię się, bo jest to dla mnie ważne, ale w pewnym momencie potrafię też się zatrzymać. Odróżniam to, na co mam wpływ od tego, co leży poza moją kontrolą.

 

 

 

 

 

Z Twojego doświadczenia klinicznego – o co z reguły się martwimy? Czy są tu jakieś prawidłowości?

 

– Martwimy się o to, co jest dla nas ważne. Ludzie z reguły martwią się o podobne rzeczy a są to: zdrowie, finanse, praca, ich związek i inne relacje społeczne.

 

 

Mówi się o tym, że 90% rzeczy o które się martwimy nigdy się nie zadzieje.

 

– Nie wiem czy dokładnie 90%, ale na pewno większość z tego, o co się martwimy się nie zdarza. Może to być dla kogoś argumentem za martwieniem się – „A widzisz, martwiłem się i się nie stało.” Ale to magiczne myślenie. Skoro mamy taki wpływ na rzeczywistość, że samym sposobem myślenia możemy ją zmieniać, to zróbmy proste ćwiczenie. Zamknij teraz oczy i przez minutę bardzo intensywnie myśl o tym, że w tylnej kieszeni spodni masz 100zł. (jeśli aktualnie nie masz na sobie spodni, albo nie masz w nich kieszeni, niech ta stówka pojawi się gdzieś indziej np. w Twoim portfelu). Włącz stoper i myśl o tym bardzo mocno. Po minucie sprawdź, co się stało. Jeśli ktoś znalazł 100zł – bardzo proszę, żeby się ze mną skontaktował. Mam kilka życzeń do spełnienia! (śmiech).

 

 

Co doradziłabyś osobom, które martwią się tym, że się martwią?

 

– Zapraszam ich na warsztat (śmiech). A na serio – pierwszym sposobem może być poznanie własnych przekonań odnośnie czynności martwienia się. Do czego jest mi to potrzebne? Co mi to daje? (np. uważam się dzięki temu za odpowiedzialną osobę, albo: jak przestanę to robić, to coś złego się stanie). Potem przeanalizowanie minusów – czy w ogóle widzę jakieś minusy zamartwiania się? (np. odbiera mi to radość, zabiera sporo czasu, ogranicza itp.). Czy chcę trochę uelastycznić moje przekonania? Czy chciałabym/chciałabym poeksperymentować z innym sposobem myślenia i wcielić go w życie?

 

Na warsztacie uczymy się jak odróżnić produktywne i bezproduktywne martwienie się, jak zatrzymać spiralę myśli. Jakie zniekształcenia poznawcze wpływają na to, że się martwimy i w ogóle skąd się to bierze, że jedni ludzie się dużo martwią a inni nie. Robimy też ćwiczenia z obszaru mindfullness. Ale nie będę tutaj wszystkiego zdradzać.

 

 

Jakie masz plany warsztatowe a przyszłość?

 

– Od niedawna rozszerzyłam tematykę warsztatów o temat zamartwiania się o to, jak odbiorą mnie inni. Tak powstał warsztat pod tytułem „Nie jestem zupą pomidorową, żeby mnie wszyscy lubili.” (Alicja dziękuję Ci za ten świetny tytuł). Warsztat również cieszy się dużym zainteresowaniem. 25.05 będzie jego trzecia edycja.

 

Myślę też o warsztacie dedykowanym osobom, które martwią się o swój związek i o finanse.

 

Planuję także organizację takiego dłuższego – całodniowego lub nawet weekendowego warsztatu o zamartwianiu się. Moje warsztaty trwają zwykle 3h, ale mam informacje zwrotne od uczestnicy, że chcieliby dłuższej pracy i że 3h to trochę za krótko, na tak złożony temat.

 

 

A czy Tobie – psycholożce od zamartwiania się – zdarza się martwić?

 

– Ha! To dobre pytanie. Oczywiście, że się martwię. Moje osobiste przekonania odnośnie martwienia jest takie, że gdybym się nie martwiła, to pewnie zatrzymałabym się w miejscu. Martwienie pomaga mi się rozwijać, lepiej poznawać siebie w kontakcie z innymi, być bliżej ludzi. Lepiej wykonywać moją pracę. Mam dobre usprawiedliwienie, bo rozwój jest wpisany w pracę psychoterapeutyczną (śmiech).
A tak na serio – czasem się martwię (jak każdy), ale staram się nie zamartwiać. Przejmuję się rzeczami, które są dla mnie naprawdę istotne. Staram się odróżniam to, na co mam wpływ od tego, co leży poza moją kontrolą.

 

Dziękuję za rozmowę.

 

– Dziękuję.

 

 

Z Joanną Gieldarską rozmawiała Redakcja